Odszedł Jerzy Ludwik Janiszewski - człowiek wielu pasji

W nocy 30 lipca w wieku 67 lat zmarł  dr Jerzy Ludwik Janiszewski, człowiek szczególnie zasłużony dla polskiej emigracji w Niemczech. Polak, któremu władze PRL zamknęły drogę powrotu do ojczyzny, jednak nie załamał się, a wizja wolnej, demokratycznej Polski stała się dla niego życiowym celem.

Janiszewski był człowiekiem renesansu. Artysta malarz, pedagog, pisarz i poeta, wykładowca w szkole teatralnej, wydawca, działacz emigracyjny, niestrudzony propagator polskiej kultury na Zachodzie, członek Zjednoczenia  Polskich Uchodźców w Niemczech, wiceprezes stowarzyszenia Klub d’Art International. Po studiach artystycznych w Warszawie założył w latach 60. eksperymentalny teatr ruchu. Od początku lat 80. inicjator regularnych „Mszy za Ojczyznę” w kościele St. Franciscus w Witten. Jego słowa wypowiadane na początku każdej mszy stały się nierozerwalnym jej elementem. Mówił wówczas o potrzebie wspólnej modlitwy o jedną Polskę, taką w której każdy czułby się wolny i bezpieczny. Marzył o Polsce, w której poziom dyskursu politycznego będzie godny polskiej racji stanu. Tym, których los zmusił do opuszczenia kraju stale przypominał o obowiązku pogłębiania świadomości narodowej.

Był także wydawcą biuletynu politycznego „Opinie”, kwartalnika kulturalno-politycznego „Nasze Forum” oraz właścicielem wydawnictwa „Unser Forum”, w którym wydał m.in. trzy tomy „Antologii literatury polskiej pisanej w Niemczech do szuflady”. W 2007 roku wydał książkę zatytułowaną „Konserwa”, która opowiada o dzieciństwie spędzonym na gruzach stolicy. „To jest cząstka mojego dzieciństwa, to jest moja mała Polska”, tak o niej opowiadał.

Pomimo spędzenia czterdziestu lat swojego życia na emigracji nigdy nie przestał kochać Polski. Pod koniec lipca br. wyjechał na wakacje do Polski. Chciał wziąć udział w obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego. Nie zdążył. Dzień przed 66. rocznicą wybuchu powstania dołączył do bohaterów pełniących „wieczną wartę”. Pogrzeb odbył się 6 sierpnia w Warszawie na cmentarzu w Brodnie.

 

Jan Paweł II i ja

Krótko po śmierci Jana Pawła II redakcja Samego Życia, zwróciła się do niego z prośbą o napisanie refleksji o tym wielkim papieżu. Podzielił się wówczas bardzo oryginalnym i pięknym wspomnieniem, które znalazło się w książce „Jan Paweł II we wspomnieniach polsko-niemieckich”.

We wrześniu 1978 roku, sfrustrowany perspektywą życia w RFN, państwie, na którego terytorium znalazłem się przez przypadek, poczułem potrzebę znalezienia się w otoczeniu ludzi, którzy byliby cząstką utraconej ojczyzny. Dowiedziałem się, że w Neviges będzie Prymas Wyszyński. Bardzo chciałem stanąć z nim poniwnie oko w oko. Znałem go jeszcze z Warszawy. Poznałem go przy okazji malowania obrazu nad ołtarz do jednego z kościołów. Pojechałem i stanąłem wśród oczekujących. W pewnym momencie zawrzało. Otoczeni ministrantami, braćmi i siostrami zakonnymi, szli przedstawiciele polskiego Episkopatu. W orszaku dostojnych eminencji dostrzegłem Prymasa. Tłum zebrany na trasie wiwatował, klękał, klaskał i wznosił pieśni. Wśród nich ja – zbuntowany, milczący, manifestujący swoją obecnością, nieobecność w tym kraju. Przez głowę przeleciały wspomnienia. Przy okrągłym stoliku siedział Prymas i ja... młody adept sztuki. Rozmawialiśmy o literaturze i filozofii. Nigdy tej rozmowy nie zapomnę.

Stałem więc wśród tłumu. Miałem nadzieję, że zechce ze mną porozmawiać. Czułem potrzebę usprawiedliwienia się. Chciałem mu powiedzieć, że nie zamieniłem serca na „Deutsche Mark”, że nie zdradziłem, nie uciekłem, nie wybrałem wolności, nie wyrzekłem się, że to ktoś, gdzieś przy biurku...

Tuż przed wejściem do świątyni stanąłem przed nim. „Janiszewski jestem... ten, co to... ten obraz... w Warszawie, w roku...”. Jednym tchem chciałem powiedzieć wszystko. Prymas spokojnie i bez zaskoczenia obdarował mnie uśmiechem. „Tak, tak, pamiętam, proszę przyjść po mszy”.  Mówił coś jeszcze, ale tłum parł na mnie i nie usłyszałem.

Po mszy św., wyposażony w szkicownik i mały aparat fotograficzny, wślizgnąłem się do obszernego salonu, w którym czcigodni goście i gospodarze, prowadzili prywatne rozmowy. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc poruszałem się dosyć swobodnie, to tu, to tam robiąc zdjęcia.  

Przy jednym ze stołów siedział jakiś ksiądz. Dość masywny, o męskiej, mocnej twarzy, z pięknie wyprofilowaną szczęką i oczami doświadczonego obserwatora. Biskup? Kardynał? Trudno mi było po ubiorze i insygniach rozpoznać. Siedział podpierając brodę złożoną w pięść dłonią. Z lekko pochyloną głową obserwował otoczenie. Milczał. Zrobiłem jedno i drugie zdjęcie. Naszkicowałem w paru rzutach perspektywicznych ciekawą i fascynującą twarz i głowę. Byłem nim zachwycony. Jeszcze jeden rysunek i mała notka pamięciowa. Odwrócił głowę w moją stronę. Uśmiechnął się pobłażliwie, jak do dziecka. Figlarnie kiwnął głową, dając tym znak, że chce zobaczyć, co zrobiłem. Nie chciałem być dzieckiem. Zamknąłem blok i najbardziej jak tylko potrafiłem nonszalancko odparłem: „Może coś z tego będzie”. Nie upierał się. W tym samym czasie jakiś młody ksiądz szepnął mu coś do ucha. Wstał energicznie. Spojrzał w kierunku wskazanym przez księdza i odwracając się do mnie, wyciągnął rękę. „Na pewno coś z tego będzie”. Powiedział miłym, głębokim głosem ściskając moją dłoń. Gdy odszedł, zapytałem stojącego ciągle księdza: „Jak on się nazywa?” Zdziwiony odpowiedział z szacunkiem: „Karol Wojtyła”. „Karol Wojtyła” – powtórzyłem.

Minęło kilkanaście dni, a ja ciągle na nowo żyłem wspomnieniem tamtego dnia. Codziennie wracałem do szkicownika i do świeżo wywołanych fotografii. Z każdym dniem, dojrzewała we mnie myśl wykonania studyjnego portretu tej fascynującej głowy. Wszystko, co składało się na jej kształt i formę, było symbiozą normalności i wyjątkowości. Również jej ruch i ułożenie na mocnej szyi. Było w niej coś z prostoty i uduchowienia. Tę głowę muszę mieć, zadecydowałem.

Niezwykły model wymaga niezwykłego opracowania. Czy może być coś bardziej szlachetnego od zapomnianej, starej techniki „suchej igły”? Na miedziano-stalowej płycie, mozolnie nanoszona rysikiem kreska za kreską, punkt za punktem, zaczęła ukazywać się twarz. Ręka artysty w pojedynku z boską doskonałością natury. Fascynujące jest to, że w tej technice nie wolno zrobić błędu. Raz postawiona kreska pozostaje na zawsze. Każdy błąd to samounicestwienie. Praca – wyzwanie.

Któregoś dnia podano w wiadomościach smutną informację, że nie tak dawno wybrany „Papież Uśmiechu” Jan Paweł I, zmarł. Watykan w żałobie. Będziemy mieli nowego papieża. Wezwani na konklawe dostojnicy, zbierają się w Kaplicy Sykstyńskiej. Na mojej płycie, praca nad głową fascynującego mnie mężczyzny, dobiegła końca. „Jak się on nazywał? Karol, Karol... acha Wojtyła”.

Na niepokrytej jeszcze farbą płycie, błyszczała tysiącami wyrytych w metalu kresek głowa zadumanego mężczyzny. Z satysfakcją stwierdziłem, że rycina ta świetne charakteryzuje tego polskiego duchownego, którego zobaczyłem w Neviges. Nawet głowie tej nadałem tytuł roboczy „Polski duchowny”. Przeniesienie na papier, ze względu na czas, odkładałem na tak zwane „potem”.

Była połowa października i w „Wiadomościach” coraz częściej nadawano informacje z Watykanu.

Najwyższy czas przenieść na papier głowę „mojego duchownego”. Wziąłem się do roboty. Spod walca prasy drukarskiej wysunął się pierwszy arkusz papieru. W tym samym czasie, w radiu usłyszałem transmitowany głos z Rzymu, obwieszczający światu – „Habemus papam!”. Reszta, utonęła w zgiełku wiwatującego tłumu. Udało mi się z tego hałasu wyłowić jeszcze – „Carolum....Romanae... Eccelesiae...Cardinalem... Wojtyla… qui sibi nomen imposuit  Joannis  Pauli  Secundi”. „Johannes Paul der Zweite” – podnieconym głosem przekazał słuchaczom w Niemczech korespondent radiowy. „Giovanni Paolo Secundo” – przekrzykiwał w tle włoski sprawozdawca. Nowy Papież przejął imiona od swojego poprzednika, pomyślałem, przyglądając się uważnie świeżemu wydrukowi. Przerwano transmisję z Rzymu. Inny, już spokojny głos, komentował dalej... „er wählt den Namen Johannes Paul der Zweite und ist der erste slawische Papst in der Kirchengeschichte” – Słowianin papieżem, pomyślałem nie bez dumy – „... und der rangälteste Kardinaldiakon, gibt den Namen des neuen Papstes bekannt: Karol Wojtyla”. Zamarłem. Sportretowałem głowę Kościoła katolickiego. „Mój duchowny” jest Papieżem! Chwyciłem ołówek i naniosłem pod jeszcze świeżą grafiką – „Jan Paweł II” , dalej – „zero, kreska, sto, Jerzy Ludwik Janiszewski, 1978”. Tego wieczoru i tej nocy, jeszcze dziewięćdziesiąt dziewięć razy obracałem kołem prasy drukarskiej. Nad ranem, nakład stu grafik, już „Mojego Papieża”, leżał równo ułożony na stole. Przypadek? Szczęście? Znak? Uświadomiłem sobie, że być może jestem pierwszym, który wykonał portret nowego Papieża. Przypomniałem sobie te parę sekund z Neviges. Uścisk dłoni, uwaga skierowana do mnie: „Na pewno coś z tego będzie” i wyjaśniający, prawie szeptem, głos stojącego obok księdza: „Karol Wojtyła”. „Na pewno coś z tego będzie” – powtórzyłem głośno słowa nieznanego mi wtedy duchownego.

 

Jerzy Ludwik Janiszewski