(Proza nagrodzona w konkursie literackim organizowanym przez Universität Köln Wydział Slawistyki i Konsulat Generalny RP w Kolonii)

Więcej o autorze na:  www.polcafe.eu/gosciniak

 

 

***

Ludzie na przystanku powoli zaczynali się niecierpliwić. I coraz głośniej dawali tego dowody. Opalone słońcem twarze robotników rolnych z przyklejonymi do ust papierosami coraz to zwracały się w kierunku drogi wjazdowej na dworzec autobusowy.

Ten obcy dworzec z kolorowymi reklamami, które tylko po części potrafiła przeczytać, stał się jej dziwnie bliski. A miejsce odbioru biletów i stanowisko numer 4 były dla niej poufale znajome. Potrzebowała takich miejsc.

Jeszcze tylko 17 godzin czujnego snu z zaciśniętą pod łokciem torebką, ostry zapach popijanego w ukryciu alkoholu, kilka postojów na papierosa i toaletę, a oczekiwana nagroda urzeczywistni się, kiedy to jej Marian wyciągnie rękę, aby przenieść do „malucha” walizkę i nadbagaż. Pewnie nawet jej nie przytuli i nie zapyta, jaką miała podróż. Burknie tylko: „Siadaj do auta, jedziemy!” Po drodze zapyta go o dzieci i tak zajadą do domu. Rozdzieli upominki kupione na przecenach, nie zawsze potrzebne, lecz wybierane z dużą troską, aby się podobały. Ma jeszcze tę piękną koszulę i marynarkę dla niego. Co prawda używane, ale w dobrym stanie. Od pana architekta, co zawsze w piątek u niego sprząta. Dzieci na pewno ucieszą się, że przyjechała i rzucą się z radością na kolorowo opakowane słodycze. To jej nagroda. Sąsiedzi na uśmiechniętych twarzach ukryją zazdrość.

Ach, gdyby oni wiedzieli, czego jej zazdroszczą ...

Nie, nie dowiedzą się: To codzienne tułanie się po obcych domach i sprzątanie u rozkapryszonych pań, którym często trudno dogodzić. Te poniżające spojrzenia, kiedy się czegoś nie zrozumie...

Nie, nie można tego powiedzieć. Trzeba zaprosić na kawę, pochwalić się dobrobytem. A niech pękną.

Przed nią całe dwa tygodnie sprzątania u siebie. Kilka nowych środków czyszczących pomoże doprowadzić jej mieszkanie do błysku o zapachu zielonego jabłuszka.

Jeszcze tylko kilkanaście godzin i będzie panią na swoim.

Ta nadzieja umilała czas oczekiwania na spóźniający się autobus. Lubiła tę nadzieję, gdyż od lat codziennie pozwalała jej pokonać bezsilność i tęsknotę.

 

Kiedy przed czterema laty otrzymała propozycję pracy w Niemczech, miała opiekować się schorowaną babcią, matką dobrze sytuowanej pani doktor, w zamian za jedzenie, mieszkanie i 600 marek na miesiąc.

Babcia potrzebowała opieki i towarzystwa. Jej córka i syn mieszkali w swoich własnych domach i wpadali na godzinę do półtorej, raz na dwa tygodnie. A więc była z babcią prawie przez cały czas sama.

Babcię trzeba było myć, karmić, czesać jej rzadkie włosy, trzymać za rękę i mówić do niej, choć tylko po polsku. Czasami śpiewała babci kolędy, mimo, że to nie była pora świąt. Wtedy babcia otwierała szeroko oczy i kreśliła spokojny uśmiech kącikami ust.

Lubiła te chwile. Tak jak i babcia.

Córka wpadała jak po ogień, by wydać polecenia i pieszczotliwie pokwilić z mamusią. Potem szybko odfruwała: do pracy, teatru lub na ważne spotkanie.

Był to dziwny czas: 600 marek w zamian za obecność, ciepło i uczucie.

To ostatnie zemściło się wylanymi łzami i ściśniętym gardłem na pogrzebie osoby, która jeszcze tak niedawno była jej obca.

Pokochała babcię.

Podczas pochówku nie wypadało płakać głośniej od córki i syna, więc milczała, lecz smutek rozdzierał jej serce.

Za tę lojalność pani doktor załatwiła jej kilka „putzek”.

Pewnie myślała, że te łzy na pogrzebie były skutkiem utraty pracy.

Od tej chwili spotykała innych ludzi. W ich domach z łazienkami do sprzątania, dywanami do odkurzania i niestartym kurzem starała się pracować szybko i sprawnie i nauczyła się nie przyzwyczajać do nikogo.

 

Nagle ktoś krzyknął: „Jest!” i za chwilę na stanowisko podjechał duży, przykurzony autobus z napisem firmy. Drzwi otworzyły się mechanicznie. Pan kierowca stanął na stopniach autobusu i spokojnie, z namaszczeniem czytał nazwiska pasażerów. Jak gdyby przyjechał bez opóźnienia. Dając kartki na bagaż, majestatycznie celebrował każdą literę nazwiska i miejsce docelowe podróży.

Ludzie jak zwykle walczyli o miejsca: panowie chcieli siedzieć z tyłu, panie z przodu, a wszyscy przy oknie. Już ten fakt utrudniał sprawny przebieg wsiadania do autobusu.

Nie było jednak złośliwości wśród podróżnych, pasażerów, rutyniarzy, jeżdżących z kwartalną częstotliwością tam i z powrotem.

Tych, którzy mieszkali tu na stałe i raz lub dwa razy w roku jechali do kraju, można było poznać po lepszych walizkach i wyższości bijącej z ich twarzy. Oni tu nie przyjechali do pracy, lecz na pochodzenie.

Poznała takich wielu. Często pomagali jej, (będąc przy tym) belfersko mili.

Kierowca włączył silnik i zaczął wolno wycofywać się ze stanowiska.

Pomyślała: „Byle tylko do przodu. Na spotkanie z marzeniami.” Przez głowę przeleciała jej myśl: „A może Marian się ogoli i przyniesie kwiaty na powitanie?” Uśmiechnęła się sama do siebie. Pewnie nie. A, co tam! Przyzwyczajenie karmiło tęsknotę. Przyzwyczajenie do niego, dzieci, mieszkania, przydrożnych drzew na drodze przed domem. Przymknęła oczy. Jeszcze marzenia kołowały w głowie.

 

Przyzwyczajona do spania w autobusie, dłonią opartą o zimną szybę, czuła, że coraz bardziej wraca do siebie.