Żegnaj kochanku

Książka o podróży do Wietnamu. Jej bohaterka Matylda jest samotna, ucieka od niedobrej miłości. Zostaje skonfrontowana ze światem, który z jednej strony jest aż do bólu realny poprzez przeludnienie i biedę, z drugiej niemal metafizyczny w kontekście swoich religii pełnych bóstw i demonów. W tym kontekście jej własne problemy tracą na ważności. Matylda i Wietnam są równoważnymi bohaterowi powieści.

 

Fragment 1

 

Świat widzi Wietnam jako bajkowy, rajski kraj. Jest w nim zieleń, woda oraz oszałamiające ryżowe pola, które, podzielone na wielokąty, są pokratkowanym, zielonoszarym odbiciem nieba. Od wieków nic się na nich nie zmieniło, a najmniej sylwetki uprawiających je ludzi.

Oni tu przynależą. Pracują po mrówczemu cisi i cierpliwi, po kolana w wodzie, pod słońcem torpedującym jedyną ochronę - charakterystyczne, stożkowate kapelusze. Wyprostowani, przypominają kanciaste lalki poubierane w piżamki i zbyt duże, sztywne czapki. Sprawiają całkiem pogodne wrażenie.

Kiedy się jednak pochylają, by sadzić w wodzie ryżowe gałązki, kiedy łamią się wpół i zatapiają w wodzie ramiona, stają się do bólu realni. Mokrzy niemal do połowy ciała, wydają się krusi i podatni na niebezpieczeństwa.

Jednak nadal nie są nieszczęśliwi.

Karmiąc sadzonkami nienasycone pole rozmawiają ze sobą, nucą coś, uśmiechają się do kamer turystów. Zachowują się tak, jakby chcieli podnieść sobą wartość reklamową krajobrazu. Pozwalają uwieczniać się w codziennej rutynie, demonstrując rytmikę skłonów i podnoszeń. Trudniej przychodzi im poruszanie się ruchem liniowym. Z trudem wchodzą do wody, prosto z drogi przebytej na rowerze lub z ciągniętym za sobą przeładowany sadzonkami wózkiem. Przedzierają się z mozołem, dźwigając każdy krok.

- Wiesz, co? - powiedziała Ulla do Matyldy pokazując jej nagranie z kamery. - To dobrze, że w Niemczech o tym nie wiedzą

- O czym?

- No o tym ryżu! Ja osobiście nigdy więcej nie kupię ryżu z Wietnamu.

- Hm. W Niemczech rzeczywiście nie musisz – odpowiedziała Matylda. –  Chociaż tu jadłaś go przynajmniej raz dzienne i jakoś ci to nie przeszkadzało.

Obie są już jest myślami w domu. Matylda wróciła do Warszawy, Ulla do rodzinnego miasteczka pod Kolonią. Wszystko, co się wydarzyło, właśnie przechodzi do przeszłości.

- Nie mogę zapomnieć tych groby rolników -  mówi Ulla. - Może są tylko symboliczne?

Przypominają sobie tętniące życiem – oraz nie do końca pojętą śmiercią – wietnamskie ryżowe pola. Wśród nich rosną sobie nagrobki.

- Jak sądzisz?

Najwięcej ich jest w północnym Wietnamie. Wprawiają w osłupienie turystów: szarawe, podmokłe sarkofagi, które stroszą się z wody niby kamienne wysepki górujące nad wschodzącą roślinnością.

- Nie, czemu? – mówi Matylda. – Przewodnik powiedział, że są jak najbardziej prawdziwe. Rolnicy chcą spoczywać na swoich polach, aby po śmierci stać się ich częścią. Taka jest ich ostatnia wola.

- Ale aż tylu? Pomyśl, prawie na każdym polu...

Grobów na polach jest tak wiele, jakby budowano z nich osiedla na wodzie. Niektóre są pokaźniejsze od innych i sprawiają wrażenie punktów rozpoznawczych mokrej nekropolii -jak brama albo dzwonnica na środku placu.  

- I nawet nie jest powiedziane, że w grobie jest tylko jeden nieboszczyk.

- Fakt. Lepiej nie myśleć o stężeniu...tego... To tak makabrycznie brzmi! Tego naturalnego nawozu.

- Dla Wietnamczyka to nie jest makabryczne – stwierdza spokojnie Matylda.

- Wiem, że nie – potwierdza niechętnie Ulla. Ich przewodnik, Thang, objaśnił im sens wietnamskiego pogrzebu. - Oni inaczej pojmują szacunek dla związków rodzinnych... I inaczej podchodzą do śmierci.

 

Fragment 2

 

- Moje ulubione ciempel – oświadczył dumnie przewodnik.

Wchodzili do budyneczku, który niczym nie przypominał pysznych, tętniących od zdobień i złota wietnamskich miejsc kultu.

- Tempel – poprawił go machinalnie jeden z Niemców. – Czyli świątynia.

We wnętrzu, które również okazała się nieoczekiwanie skromne i surowa, Thang zaprowadził ich przed główny ołtarz. Zachowywał się uroczyście, nieledwie podniośle. Przed ich oczami wyłonił się z kadzidełkowego dymu pogodny firmament świętych.

- Tu są… – zaczął prawie wzruszony.

I Polacy, i Niemcy w jednej chwili podnieśli głowy. Na kolorowej ścianie zobaczyli korpulentnego Buddę, który uśmiechał się jak przerośnięte, najedzone dziecko. Potem Konfucjusza i Lao-tse. Obaj mędrcy spokojnie patrzyli gościom w oczy. Był także Jezus. W znanym geście unosił dłoń i błogosławił ich z wysokości

- … najwaźniejsi z wścistkich waźnych – dokończył zdania przewodnik.

Jego wymowa zwykle wywoływała mieszane uczucia. Według Kamila wymawiając słowa w dziecinny – przynajmniej jak dla nich - sposób, przewodnik tracił całą swoją powagę.

- Bo jak to brzmi, gdy dorosły, wykształcony człowiek mówi „kurciak”, ziołądek czy „pieniądzie”?

- Myślę – zaprotestowała wówczas Matylda – że inni dorośli, wykształceni ludzie, świetnie wiedzą, skąd to wynika. I traktują go odpowiednio do tego, co, a nie jak mówi.

A przecież to właśnie Matylda najczęściej skarżyła się na Thanga. Jej zdaniem jego wietnamska wymowa odbierała ważnym słowom nie tylko powagę, ale też najważniejsze - ich ulotny, onomatopeiczny urok. Na przykład w słowach Yin i Yang, podstawowych określeniach równowagi wszechświata. Z europejskim „j” brzmiały płynnie i gładko, jak wypłynięcie na bezkresne wody. Natomiast wymawiane po wietnamsku – czyli „dżin” i „dżiang” - gwałtownie traciły wszelką miękkość. Z dźwięku buddyjskiej trąby stawały się uderzeniami bębenka i zamiast odzwierciedlać spokój medytacji, imitowały wierzgającego źrebaka.

Jeszcze gorzej było linga i yoni. Odrobinę fonetycznego wstydu oszczędzono elementowi męskiemu. W słowie linga po azjatycku zmiękcza się tylko środkowe „ng”, a i to zresztą brutalnie. Jednak żeńskie yoni – po wietnamsku „dżoni” – okradzione jest z wszelkiej zmysłowości. Przypomina klaśnięcie i brzmi nieomal komicznie.