Piotr Krzymieniecki,

urodził się 18 lipca 1959 r. w Maszewie koło Goleniowa. Szkołę podstawową i zawodową ukończył jeszcze w realiach PRL-u. Służba wojskowa i wkroczenie w dorosłe życie splotło się z transformacją ustrojową, stanem wojennym i wyborem papieża Polaka. Po 30 latach pracy o raczej wysokim natężeniu trudności i niskim natężeniu płacy, ukończone uzupełniające Liceum Ogólnokształcące i policealna Szkoła Psychologii i Socjologii. W międzyczasie wydał mały tomik poezji o tematyce różnej. Niedawno wydał książkę “Moje granice” w której między innymi opisuje szczegółowo dramatyczne losy jego pobytu na emigracji w Niemczech.

 

Gdzieś Ty, Polsko?

Karmiłem się jadłem, które innym zbrzydło.
Wlokłem swoje życie, jak złamane skrzydło.
Ciągnąłem je do światła w kolorze nadziei,
Choć trudno było znaleźć blask światła w zawiei.

Oddałem za bezcen, w poddańczej pokorze
To, co tylko w walce stracone być może.
Wiodłem w bój marzenia przeciw życia sile,
I straciłem wszystkie najpiękniejsze chwile.

Samotność partnerką, sen mi przyjacielem.
Nie brałem dla siebie od życia zbyt wiele.
Jeno wspomnień okruch zatopiony w sercu,
Niczym na ołtarzu, w kwiecistym kobiercu.

Znikąd sił ni wsparcia, pustka dookoła,
Obca mowa zewsząd ciszą do mnie woła.
Biec na zabój choćby, byle szept usłyszeć
Z polska wymówiony, nawet jak najciszej.

Choć dzwon sercem pełny, pustka w nim kołacze.
A myśl, choć natrętna, nic w niej nie zobaczę.
Czas płonie w mej duszy. Boże! Po co dusza
Tęskne struny szponem zadziornym porusza.

Nagrodą mą, Boże, niech będzie brak kary.
Daj mi zapomnienie i uśmierć koszmary.



Łzy

Nie wycieraj łez,
Niech płaczą,
same wyschną.
Wyschną razem z żalem.
Żalem w płatek róży zaklętym.
Zaklętym pomiędzy kartkami książki.
Książki napisanej inną treścią.
Treścią, mówiącą o długim czekaniu.
Czekaniu na rękę co łzę otrze.
Nie otrze.
Nie wycieraj łez.


Wigilia uczuć

Z cichym drzwi skrzypnięciem, pojawił się w mroku
Wszechobecny zawsze, pierwszy gość, Niepokój.
Najpierw usiadł w kącie, chytry sprzeniewierca
By już za chwileczkę siedzieć blisko serca
Przeszył Ból ostrością, swe wtargnięcie nagłe
Dumnie obnażywszy oblicze pobladłe
Jako sztylet ostrym zatoczył spojrzeniem
I ostał się wiecznie krwawiącym zranieniem
Bezgraniczna Pustka skądś nagle się wzięła
Postała przy oknie, na sufit się wspieła
Okrążała pokój wolno krok za krokiem
Podążając w miejsca gdzie rzuciłem okiem.
Smutek cicho pieśnią, objawił się rzewną
Duszę otuliwszy płaczu szatą zwiewną
Ściskał w chłodnych dłoniach serca zamrożone
Nie słysząc wołania o litość wznoszone
Muzyką ze skrzypiec snując tęskne łkanie
Pojawiło znikąd się, Rozczarowanie
Obiecało deszcze szczerozłotych zdarzeń
By zamknąć za chwilę wszystko w sferze marzeń
Gwar w pokoju wielki, od uczuć ciasnota
Na to wszystko weszła, olbrzymia Tęsknota
Wszystkie wolne myśli zamykając w sobie
Uwalniając te tylko, co tęsknią po Tobie.
W pewnej chwili nagle, zda się że coś słyszę
Nie, ja tylko słyszę dokuczliwą ciszę
Chciała wejść po cichu, jak to zawsze ona
Lecz się nie udało, jest zauważona
W końcu stołu siadło zgarbione Zmartwienie
Żałowania godne, nieboskie stworzenie
Aby tego złego było jeszcze mało
To się bez powodu, gorzko rozpłakało
Z pokorą przyjąłem moich wszystkich gości
Malujących we mnie obraz, Samotności
Rok za rokiem mija, święta za świętami
A moje wigilie kończą się, wierszami
Zgasło ciepłe światło, wyszedł tłumek gwarny
Przestał mieszać w tyglu, chemik życia marny
Ostatni gość przyniósł, zapomnienia tren
Jak co wieczór przyszedł, litościwy Sen.


Marzenie poety

Oglądam Twój portret myślą mą zrodzony
Słucham głosu Twego niesłyszalne tony
Ciepło Twojej ręki czuję bez dotyku
Wołam Twoje imię zgasłe w niemym krzyku
Gładzę Twoje włosy czując jedwab w dłoni
Zanurzam w Twych oczach o bezdennej toni
Błądzę za Twym cieniem bez duszy i woli
Topiąc własną niemoc w otchłani niedoli
Gdzie szukać mam słowa które by umiało
Zrodzić z myśli moich wymarzone ciało

 

Niezdecydowany

Drogi, panie Listonoszu!
Wyślij mnie do Lubej, w liście,
albo nie..., wyślij mnie w koszu.
Będzie bardziej uroczyście!
Drogi, panie Konduktorze!
Wyślij pierścień Jej drezyną,
albo nie..., pchnij mnie po torze.
Klęknę sam przed mą Jedyną.
Drogi, panie Ogrodniku!
Wyślij Lubej, bez z ogródka,
albo nie..., zanieś w kwietniku,
gipsowego krasnoludka.
Och, Doktorze ukochany!
Ciągle o coś, kogoś proszę.
Daj mi, proszę,jakiś proszek.
Który? Jestem niezdecydowany!